Przejdź do głównej zawartości

Dzień Dziecka Utraconego, historia o naszych bliźniakach i nie tylko...

Dziś - 15.10 - obchodzimy Światowy Dzień Dziecka Utraconego. Dzień trudny dla wielu kobiet, dla wielu rodzin, bowiem strata ciąży nie dotyka tylko kobiety ciężarnej, to również strata mężczyzny - ojca dziecka. Dlaczego to podkreślam? Ponieważ ojcowie są często w tym temacie pomijani, a oni przecież również czekają na to dziecko (pomijam sytuacje patologiczne), więc dla nich wiadomość o stracie także jest ciosem.
W naszej rodzinie dzisiejszy dzień to drugi z kolei rok, gdy ta data ma dla nas szczególne znaczenie, ponieważ w czerwcu 2020 roku pożegnaliśmy nasze bliźniaki - Mikołaja i Nikodema.
Jak już pisałam w jednym z postów na Instagramie, Dawid od "zawsze" (od początku naszego związku) chciał mieć rodzinę i to najlepiej dużą. Tylko gdy zaczęliśmy być parą, ja byłam w 3 klasie technikum. W planach były też moje studia, co również wykluczało powiększenie rodziny. Wiem, że są osoby, które mają dzieci w trakcie studiów, jednak nasza sytuacja kompletnie wykluczała taką możliwość. We Wrocławiu byliśmy zupełnie sami, Dawid dużo pracował, ja wielokrotnie byłam na uczelni całe dnie, bo taki miałam plan zajęć, że albo trwały od rana do wieczora, albo były między nimi okienka, które nie pozwalały wrócić do domu, bo byłaby to jazda na zasadzie tam i z powrotem. Kierunek moich studiów nie pozwalał również na to by dziecko zabierać ze sobą na uczelnię, ponieważ wejście z dzieckiem na zajęcia w laboratorium, a tych mieliśmy całkiem sporo, jest zabronione, ze względu  na bezpieczeństwo. Nie było też opcji byśmy tak sobie ustalili moje zajęcia i pracę Dawida by zajmować się dzieckiem na zmianę. Jedyna opcja to byłoby oddanie dziecka do żłobka, ale takie rozwiązanie dla nas nie wchodziło w grę. Pomijając kwestię kosztów, to jesteśmy zdania, że maluch potrzebuje rodziców, ich bliskości, a nie pań z placówki. Tak więc w czasie moich studiów nie było takiej opcji, by w naszej rodzinie pojawiło się dziecko. Wielokrotnie było mi z tym bardzo źle. Dlaczego? Bo wiedziałam jak bardzo Dawid by chciał, widziałam jak reaguje na dzieci naszych znajomych. I wielokrotnie płakałam mu, że gdyby się związał z inną, to by już dawno miał wymarzoną rodzinę. Zawsze wtedy mnie przytulał i mówił, że nie chce z inną, chce ze mną, bo mnie kocha i będzie na mnie czekał tyle czasu ile będzie trzeba. I tak minęły moje studia i 7 lat bycia razem, przeprowadziliśmy się w góry i powiedziałam Dawidowi, że to jest ten czas. I wiecie co? Po tylu latach czekania, gdy w końcu powiedziałam mu "tak" to on zaczął mieć wątpliwości czy to dobry czas, czy jesteśmy gotowi, czy damy sobie radę, czy może nie poczekać na stałą umowę o pracę dla mnie i tak dalej. Jednak ja byłam pewna, że to jest ten czas, bo takich powodów by decyzję odwlekać zawsze będzie pełno. Najpierw umowa o pracę, potem własne mieszkanie i tak powody można mnożyć, a potem okazuje się, że jest za późno. Do tego ja mam skrzywienie zawodowe, za bardzo jestem świadoma, że im później się podejmie decyzję o dziecku, tym większe ryzyko chorób i tym trudniej o zajście w ciążę i jest ona większym obciążeniem dla kobiety. Te 25 lat to moim zdaniem i tak późno na pierwsze dziecko (nie oceniam tego kto kiedy się decyduje, bo to powinna być świadoma i indywidualna decyzja i nie moja sprawa kiedy ktoś ją podejmie, dzielę się jedynie moim zdaniem na ten temat) i ja bardzo nie chciałam pierwszego dziecka po 30. Ponadto my mamy pewne obciążenie, o którym nie chce mówić, mające wpływ na to, że w naszym przypadku wiek ma dość istotne znaczenie. Także powiedziałam Dawidowi, że już wystarczająco długo to odwlekamy, a może być różnie, bo może udać się za pierwszym razem, a może to trwać pół roku, rok, a nawet kilka lat i odkładanie na później to zły pomysł. Po moich argumentach Dawid przyznał mi rację. Po 7 miesiącach na teście pojawiły się wyczekiwane 2 kreski. Pamiętam, że zrobiłam o 5 rano testy, zapakowałam je w woreczek, schowałam i poszłam do pracy. Dawid do mnie w ciągu dnia dzwonił, zapytał o to jak test, na co ja, że nijak. Wróciłam do domu, jego nie było, bo z miał popołudniową zmianę w pracy. Mnie roznosiło by mu już powiedzieć, ale chciałam to zrobić osobiście, a nie przez telefon. Wieczorem zadzwonił zapytać czy może zostać dłużej w pracy, bo go potrzebują. Powiedziałam, że nie ma takiej opcji (normalnie bym się zgodziła), skłamałam, że źle się czuję i musi wrócić by psa na dłużej wyprowadzić, bo ja nie dam rady czy coś takiego. Gdy wrócił kazałam mu przyjść na kanapę, że mam dla niego prezent i wręczyłam mu wielkie jajko niespodziankę, w którym w środku zamiast zabawki była ukryta karteczka z napisem "TATUŚ". Otworzył, patrzy na tą kartkę, patrzy na mnie i nie ogarnia. No to podałam mu woreczek z 2 pozytywnymi testami. Chwilę mu zajęło zanim dotarło co to znaczy. Umówiliśmy się na pierwszą wizytę do lekarza, ten na koniec wizyty mówi: zrobimy USG, musimy sprawdzić czy nie bliźniaki. Na co ja, żeby mnie nawet nie straszył... Lekarz robi badanie i mówi: I co kotku? A nie mówiłem? Na co ja: Ale ze co? Lekarz na to: Bliźniaki. Moja odpowiedź: Jaja sobie pan robi? Ten mi obraca ekran w moją stronę i pokazuje palcem na ekranie dwa punkty mówiąc: Jeden dzidziuś i drugi dzidziuś. Wydrukował mi zdjęcie. Wyszłam z przychodni i dzwonię do Dawida, że jestem po wizycie i na niego czekam. Chwilę później się spotkaliśmy i moje pierwsze słowa: Musisz coś zobaczyć. Dałam mu zdjęcie i mówię: Bliźniaki. Pokazałam dwa punkty na zdjęciu. Nie chciał w to uwierzyć i kilkukrotnie pytał czy lekarz się czasem nie pomylił. Po pierwszym szoku była jednak radość.

Dodam taką dygresje, że ja wielokrotnie w czasie naszego związku pytałam Dawida "A co jeśli trafią nam się bliźniaki?" Zawsze odpowiadał "Nic, przyjmiemy je z miłością i wychowamy." Więc tak o ironio, trochę wykrakałam.

Oswoiliśmy się z faktem, że na dzień dobry zamiast jednego dziecka, będziemy mieć dwójkę i zaczęliśmy się tym faktem cieszyć. Czas powoli mijał, w 8 tygodniu moje samopoczucie zaczęło się mocno psuć, pojawiły się mdłości i wymioty tak silne, że czy zjadłam czy nie, to musiałam pędzić do toalety. Bywało, że stałam nad muszlą i płakałam... No ale niby w pierwszym trymestrze mdłości są normalne. Nadszedł 11 tydzień ciąży, Dawid poszedł z psem na spacer, ja miałam leżeć w łóżku i odpoczywać, ale zrobiłam się bardzo głodna, więc wstałam zrobić śniadanie, nastawiłam pierogi do smażenia i poszłam do toalety. Zobaczyłam "starą" krew na papierze. Przerażona zadzwoniłam do Dawida, że mam plamienie, żeby natychmiast wracał do domu. Gdy wrócił, zadzwoniliśmy do przychodni z pytaniem co robić w tej sytuacji, pani poinformowała nas, że mamy jechać na izbę przyjęć do szpitala. Niewiele myśląc, przebrałam się, wzięłam dokumentację ciąży i pojechaliśmy. Do szpitala mogłam wejść tylko ja, okazało się, że zostaje, więc Dawid wrócił do domu, by przywieźć mi rzeczy, bo byliśmy tak zestresowani, że do głowy nam nie przyszło, by zabrać mi jakąś torbę na wypadek gdybym miała w szpitalu zostać. Trochę czasu upłynęło zanim zostałam przyjęta na oddział. Gdy w końcu na niego trafiłam, kazano mi zostawić rzeczy i zaprowadzono na USG. Lekarz długo mnie badał, w pewnym momencie kazał zawołać innego lekarza specjalizującego się w ultrasonografii. Przyszła młoda lekarka. Badanie trwało dalej aż usłyszałam, że oboje nie widzą pracy serduszek... Tempo zapytałam czy to znaczy, że nie żyją. Po wyjściu z gabinetu z płaczem zadzwoniłam do Dawida powiedzieć mu co się stało. Była to dla niego tak samo bolesna wiadomość jak i dla mnie. Okazało się, że chłopcy przestali się rozwijać w 8 tygodniu. Czyli 3 tygodnie niczego nie świadoma chodziłam z martwą ciążą. Dopiero jakiś czas po stracie powiązałam fakty, że może te moje silne wymioty to była reakcja organizmu na to, że chłopcy przestali się rozwijać. Może w ten sposób organizm próbował się osłabić do tego stopnia by zacząć się oczyszczać. Tego żaden lekarz mi ani nie potwierdził, ani nie wykluczył. Gdy przestałam płakać pierwsze o co zapytałam personel medyczny, to czy możemy ich zabrać do pochowania. W odpowiedzi usłyszałam, że tak, że są dwie opcje: samodzielny pogrzeb lub pozostawienie w szpitalu, a ten oddaje do zbiorowej mogiły. Opcji drugiej nawet nie braliśmy pod uwagę. I szczerze? Nie wierzę, że gdybyśmy zostawili to faktycznie zostaliby pogrzebani w zbiorowej mogile. Dlaczego? To były bliźniaki, więc byli mniejsi niż dziecko z ciąży pojedynczej, ich rozwój zatrzymał się w 8 tygodniu, a do szpitala trafiłam w 11, zabrzmi to okropnie, ale takie są fakty, że byli w stanie częściowego rozkładu i jestem przekonana, że zostaliby potraktowani jak odpad medyczny do utylizacji, a nie jak dzieci. Od jednej pani pielęgniarki nawet usłyszałam "Po co pani chce zabierać, przecież tego MATERIAŁU będzie malutko, bo to wczesna ciąża." Materiału... Może dla niej to materiał, odpad medyczny, ale dla nas to nasze dzieci i tak się zwyczajnie nie mówi do rodzica, który właśnie przeżywa tragedię. Na szczęście reszta personelu miała więcej empatii.

Lekarze zdecydowali, że zabieg łyżeczkowania odbędzie się następnego dnia rano. Dostałam do wypełnienia dokumenty do badań genetycznych mających określić płeć dzieci. Jest to na chwilę obecną niezbędne, by otrzymać akt martwego urodzenia, który pozwala na pogrzeb oraz na skorzystanie z takich świadczeń jak np. skrócony urlop macierzyński. Powstała propozycja zmiany przepisów, aby w dokumentach było wpisane 'płeć nieznana' tak by osoby, dla których opłacenie badań jest zbyt dużym obciążeniem finansowym również mogły pochować swoje dzieci i by miały prawo do świadczeń przysługujących rodzicom po stracie ciąży. Mam nadzieję, że zmiany te zostaną przyjęte. My poza badaniami okreslającymi płeć, w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się także na badania pod kątem chorób genetycznych. Lekarze powiedzieli, że raczej się ich nie zaleca po pierwszej stracie i mieliśmy ich nie robić. Zmieniliśmy jednak zdanie z tego względu, że jak już wcześniej wspomniałam mamy pewne obciążenie, które nie jest bez znaczenia dla ciąży i doszliśmy do wniosku, że lepiej te badania zrobić, bo może być to istotne w kontekście kolejnej ciąży i że jeśli ich nie zrobimy, a coś będzie nie tak z kolejną to będziemy sobie wyrzucać, że jednak mogliśmy wykonać te badania. Był to dla nas naprawdę duży wydatek, jednak nie żałujemy tej decyzji. Wyniki badań nie wykazały żadnych chorób, lekarz powiedział, że widocznie ciąża bliźniacza była zbyt dużym obciążeniem dla mojego organizmu, zwłaszcza, że ciąże mnogie zawsze są ciążami podwyższonego ryzyka.

Tyle jeśli chodzi o sprawy medyczne. Teraz będzie bardzo osobiście o tym jak ja, jak my przeżyliśmy to co się stało. Był to początek pandemii, szpitale były całkowicie zamknięte, nawet w tak trudnej sytuacji nie można było się zobaczyć z nikim bliskim. Miałam to szczęście, że pojechałam do szpitala bez rzeczy, więc gdy Dawid przywiózł mi torbę, pani z recepcji pozwoliła mu na chwilę mnie przytulić. Tylko tyle i aż tyle. Jeden uścisk i pozostanie samemu. Dla każdego z nas było to bardzo trudne, bo w obliczu takiej sytuacji szczególnie potrzebowaliśmy być razem. Niestety nie dało się. W szpitalu zaproponowano mi rozmowę z psychologiem, odmówiłam. Nie chciałam rozmawiać z kimś obcym. Nawet nie wiedziałabym co powiedzieć. Tego pierwszego dnia w szpitalu sporo płakałam. Kolejnego, już po zabiegu, jakoś tak zaczęło mi się w środku układać, że stało się i się nie odstanie, i że oni nie zniknęli, są w niebie i tam będą na nas czekać, że kiedyś się spotkamy, a póki my będziemy tu żyć, to oni będą się za nami wstwiać. Pomimo ogromnego smutku przyszło mi też takie poczucie pogodzenia się z tym co się stało i myśl "niech będzie wola Twoja" a później hiobowe "dał Pan i zabrał Pan". Nie wiem, może to dziwne, ale na prawdę zaczęłam już wtedy mieć uczucie pogodzenia się z sytuacją, że taka boża wola i choć trudna dla mnie, to ja się na to godzę i nie mam do nikogo żalu ani pretensji. Wiele osób było zdziwionych moja postawą. Sama trochę się dziwię, ale jestem też wdzięczna, że przeszłam przez stratę w taki, a nie inny sposób. Że żal i rozpacz mnie nie pochłonęły. Jestem również wdzięczna Dawidowi, za bycie dla mnie ogromnym wsparciem w tych chwilach i za zajęcie się wszystkimi formalnościami, choć to on moim zdaniem bardziej przeżył stratę chłopców. To on częściej płakał, jeszcze długo po ich pogrzebie. Mimo wszystko był przy mnie i robił wszystko by mi było jak najlżej. Na początku pisałam, że strata nie dotyczy tylko kobiety i tu macie najlepszy tego przykład. I to jest jak najbardziej w porządku, że tato opakuje stratę, że przeżywa żałobę. Ma do tego prawo i jemu również należy się wsparcie. W końcu nie tylko kobieta straciła dziecko, strata dotyczy obojga rodziców.

W Polsce temat straty jest niestety wciąż tematem tabu. Powoduje to, że osoby dotknięte strata często myślą, że są z tym same, że ta tragedia dotknęła tylko je, do tego zaczynają się obwiniać, że zrobiły coś nie tak i przez to straciły dziecko. Tymczasem jest to niestety bardzo powszechne, uwierzcie, że w swoim najbliższym otoczeniu macie przynajmniej jedną taką osobę, a może nawet kilka, choć możecie o tym nie wiedzieć. Sama niestety znam kilka takich osób, część z nich ta tragedia dotknęła więcej niż jeden raz. Choć temat jest ciężki to zdecydowałam się go poruszyć właśnie po to by przełamywać tabu i by te osoby, które również doznały straty wiedziały, że nie są w tym same. Jest nas dużo. Niestety.

Chciałabym jeszcze dodać, abyście nie mówili osobie po stracie "Następnym razem się uda." i tym podobnych zwrotów. Bo nie ma gwarancji, że się uda, poza tym to tak jakby powiedzieć osobie, której partner(ka) zmarł(a) "Znajdziesz sobie nowego/nową". To tak nie działa, że kolejne dziecko czy nowy związek naprawią i wypełnią pustkę po utraconej osobie.

I pamiętaj nie jesteś sama, nie jesteś sam.

Na koniec chciałabym Wam polecić dwa miejsca gdzie możecie znaleźć pomoc w takiej sytuacji, dla siebie lub dla bliskiej osoby: Fundacja Medycyny Prenatalnej im. Ernesta Wójcickiego oraz blog Katarzyny Łodygowskiej - Matka Prawnik

Komentarze